piątek, 23 sierpnia 2013

38. dzień: 90 km. Lanckorona i pętla czasu

Na Rynku w Lanckoronie (c) 250dni
Czasami zdarza mi się taki dzień, że po prostu nie mogę znaleźć sobie miejsca. I nie mówię tu o tych momentach, kiedy rozpiera mnie energia, mnie nosi raczej wtedy, gdy jestem niespokojna, czy coś się wydarzyło. Wtedy wychodzę i idę, po prostu idę przed siebie. Albo jadę. Na rowerze na przykład. Nawet dobrze się składa, bo to dzisiaj piątek - dzień wycieczek rowerowych. Wgapiałam się w mapę "okolice Krakowa" dłuższą chwilę, zanim upatrzyłam sobie cel. Na samym skraju mapy dostrzegłam Lanckoronę - byliśmy tam kiedyś i bardzo mi się podobało. Niewiele myśląc, spakowałam podstawowe wyposażenie - i w drogę. Nawet się nie zastanowiłam, ile to km, a w związku z tym ile czasu może mi to zająć (a wychodziłam z domu po godz.14).

Trasa Kraków - Lanckorona
Nie chciało mi się dzisiaj trudzić w terenie, nie ma to jak górski rower na asfalcie;) Wyznaczyłam sobie trasę w niemalże całości przebiegającą Bursztynowym Szlakiem na odcinku: Tyniec - Skawina - Radziszów -Wola Radziszowska - Izdebnik - Jastrzębia - Lanckorona. Wbrew obawom, oznakowania Bursztynowego Szlaku dawały się odnaleźć, część z nich była wyraźnie nowa. Trochę bardziej musiałam się skupić na nawigacji przejeżdżając przez Wolę Radziszowską. Na tym odcinku wielokrotnie sięgałam do plecaczka, aby kuknąć na mapę. Nie żebym się zgubiła, ja po prostu bardzo lubię orientować się w terenie według mapy;) Niezły podjazd (ale nagrodzony odcinkiem z górki) miałam w okolicach Podchybia.

Profil odc. Bursztynowego Szlaku
Jak widać na profilu, to była zaledwie skromna zapowiedź podjazdu przez Jastrzębią do Lanckorony. Przecież jak jechałam tędy samochodem to nie było tak stromo, wtf?!? Miał być trening odpoczynkowy w 1. strefie! No niby wiedziałam (i widziałam), na której górce przede mną jest mój cel, ale podjazd niemiłosiernie ciągnął się w nieskończoność... Wreszcie dojechałam do tej przeuroczej wsi. Warto. Rynek położony na stoku Góry Lanckorońskiej jest absolutnie unikatowy ze względu na widoki. Do tego oryginalna zabudowa domków bodajże z XIX wieku. Wystarczy sobie przysiąść na ławeczce, albo przy ruinach zamku, aby doświadczyć niezwykłego zjawiska: czas spowalnia, niemalże zatrzymuje się...

Na Rynku w Lanckoronie (c) 250dni
Lanckorońskie magiczne sztuczki z czasem sprawiły, że po chwili zamyślenia się na rynku i zaprognozowaniu zachodu słońca wyszło, że już nie ma czasu na kombinowanie trasy powrotnej. Chociaż nie przepadam za wracaniem po własnych śladach, tak samo jak nie lubię wyścigów "w kółko wiele razy". Zjazd do Jastrzębiej wyśmienity:) Ale jakby krótszy w tą stronę?;))) Pominęłam Podchybie, przedłużając odcinek wzdłuż drogi 52 (dało się jechać poboczem albo po chodniku za wyjatkiem krótkiego fragmentu) i zjeżdżając w Krzywaczce na Radziszów. Asfalt na tym odcinku wygrał konkurs na coś najbardziej uprzykrzającego dzisiejszą wycieczkę. W tym miejscu też przypomniało mi się, że nie napełniłam po drodze bidonu, a miodowy sezamek zjedzony w Lanckoronie to trochę mało na kolejne xdziesiąt kilometrów. 
 
Na Rynku w Lanckoronie (c) 250dni
Jednym słowem, miałam taki mały kryzysik około 70. kilometra. Ale jakoś się sprężyłam na ostatni podjazd przed Tyńcem. Tym łatwiej, że akurat miałam kogo wyprzedzać;) Pod koniec nie mogłam sobie odmówić wizyty na orlenie. Po zaledwie jednym małym soku pomidorowym odżyłam na nowo! Nawet mi przez myśl przemknęło, czy - skoro mam już tyle km na liczniku - nie zaokrąglić dzisiejszego dystansu... Głos rozsądku upomniał mnie jednak, że już za chwilę zapadnie zmrok, przede mną intensywny weekend (sobota: trening w Puszczy, niedziela: start w Perłach)... No, ale i tak sobie pojeździłam, tak miało być:) Nawet trochę czuję ten trening tu i ówdzie, pocieszam się że to strefy ciała nieużywane na rolkach i w bieganiu, więc nie powinno się to odbić na weekendzie:)